Wstęp
Każdy porządny wykład, konferencja czy katecheza powinny posiadać jasno określony cel i strukturę. Dobrze więc chyba będzie już na początku wyjaśnić, co zamierzam przekazać w tej katechezie i jak zamierzam to zrobić, żeby łatwiej było temu, który słucha śledzić mój tok myśli (jako że słuchacz jest zawsze w tej niewygodnej pozycji, że nie może sobie w dowolnym momencie obejrzeć spisu treści lub przeskoczyć w inne miejsce wywodu). Otóż katecheza będzie się składała z dwóch części - pierwsza będzie bardziej ogólna, zarysuje pewien ramy, druga zaś - będzie konkretna i skierowana bezpośrednio do słuchającego. Pierwsza będzie próbą odpowiedzi na pytanie, co to jest medytacja, kontemplacja i jakie miejsce mają one w tradycji chrześcijańskiej. Bardzo niewiele my, chrześcijanie, znamy swoją tradycję - a zwłaszcza tradycję modlitwy - i nie zdajemy sobie sprawy z tego, jakie skarby w niej posiadamy. Często borykamy się z jakąś kwestią praktyczną czy teoretyczną, nie mając pojęcia, że była ona już znana przed wiekami i b. często rozwiązana o wiele lepiej niż gdybyśmy to usiłowali teraz sami robić od początku. To część pierwsza - teoretyczno-historyczna.
I z góry uprzedzam - być może trochę nużąca. Druga - zapewne znacznie istotniejsza będzie starała się odpowiedzieć na pytanie - miejsce medytacji czy też kontemplacji w moim własnym życiu.
Czy jest ona mi do czegokolwiek potrzebna, czy może powołane są do niej jedynie osoby duchowne? A jeśli uznam, że jest potrzebna, to jak ma wyglądać? Oczywiście każdy człowiek cechuje się swoją indywidualną osobowością i różnym poziomem rozwoju duchowego, więc na pewno nie ma jakiejś jednej uniwersalnej recepty na modlitwę dla wszystkich, niemniej jednak będę starał się mówić o sprawach najistotniejszych, które stosują się w każdym przypadku.
Plan
1. Tradycja modlitwy medytacyjnej i kontemplacyjnej w chrześcijaństwie.
2. Czym jest właściwie modlitwa? Jak ważna jest metoda na modlitwie? Jaka jest chrześcijańska „metoda”?
jest przede wszystkim naszą akcją, czy też działaniem Boga?
Część 1.
Kiedy porównujemy chrześcijańskie tradycje modlitwy osobistej, medytacji z tradycjami innych religii odkrywamy z pewnym zażenowaniem, że do św. Anzelma włącznie (X w.) nie ma właściwie, przynajmniej w tradycji Zachodu stałej praktyki medytacji jako konkretnej formy modlitwy - ujętej w jakieś teoretyczne ramy, istniało jedynie czytanie duchowne - co wcale nie znaczy, że wcześniejsze chrześcijaństwo nie medytowało nad tajemnicami wiary, a raczej, że nie było szczególnych reguł modlitwy osobistej. Pisano wprawdzie o tym, co dzieje się z człowiekiem zbliżającym się do Boga, ale były to raczej opisy stanu idealnego, nie zaś przepisy, jak modlić się, by ten stan osiągnąć. Chrześcijański Wschód pozostawał jeszcze dyskretniejszy w opisywaniu praktyki modlitwy: do dzisiaj nie ma on właściwie pism, które próbowałyby w jakiś kompletny sposób zarysować drogę modlitwy - z drugiej jednak strony wiadomo, że zwłaszcza na Wschodzie modlitwa kontemplacyjna ma bardzo dobrą i starą tradycję - pierwsze zakony pustelników oddających się życiu modlitwy i ascezy powstały na Wschodzie na przełomie III i IV w. Nieco później spróbujemy jeszcze wyjaśnić tę tajemniczą dyskrecję chrześcijaństwa co do spraw modlitwy osobistej, teraz jednak wypada przedstawić kilku przynajmniej autorów chrześcijańskich uznawanych za mistrzów duchowych - i co mają oni do powiedzenia na temat modlitwy.
Pierwszym właściwie, w którego pismach znajdujemy wyraźne rozważania na temat modlitwy medytacyjnej jest św. Bernard, cysters, a drugim zaraz po nim Hugo od św. Wiktora - obydwaj żyjący na przełomie XI i XII w. W krótkim szkicu De meditando Hugo od św. Wiktora jedyny raz w pełni precyzuje, co rozumie przez medytację, niemniej jednak w pewnym sensie każda późniejsza książka n/t medytacji zapożycza od niego1. W innym dziele De institutione Novitiorum wyraźnie zapożycza z dzieła Scala Claustralium, przypisywanego św. Bernardowi, w rzeczywistości autorstwa Guigo de Chastel, dzieląc modlitwę na stopnie:
kontemplację
modlitwę
medytację
czytanie
Reszta ksiąg Hugo zajmuje się kontemplacją, którą rozumie jako najwyższe stadium modlitwy - kontemplację rozumie on jako mistyczne obcowanie z Bogiem, doświadczanie Boga w sposób przekraczający wszelkie ziemskie poznanie.
Kolejnym autorem, piszącym dużo o modlitwie kontemplacyjnej i medytacyjnej jest Ryszard od św. Wiktora, nazywany duchowym mistrzem średniowiecza. W komentarzach do Psalmów podaje on ciekawą interpretację „trzech niebios” - trzech rodzajów modlitwy
„Kto nie jest w pierwszym, nie jest katolikiem, kto nie jest w drugim, nie jest człowiekiem dobrym - kto jest w obydwu, jego „rozmowa jest w niebie”. Do trzeciego nie można wejść samemu, można jedynie zostać porwanym”
Zastanawiające jest, jak niewiele na temat modlitwy pisze człowiek uznawany za największego chrześcijańskiego teologa - św. Tomasz z Akwinu, a to co pisze wydaje się być bardzo uproszczonym widzeniem modlitwy - w ścisłym sensie modlitwą jest dla niego jedynie prośba skierowana do Boga, nie jest nią natomiast medytacja czy dziękczynienie. Co ciekawe, dla św. Bernarda dziękczynienie było właśnie najwyższą formą modlitwy. Przede wszystkim jednak czytając autorów średniowiecznych musimy sobie zdać sprawę z faktu, że w większości traktują oni modlitwę jako część traktatu teologicznego - np. jako komentarz do Pisma św. (zwłaszcza do 1Tm 2,1) lub zbioru sentencji z Ojców Kościoła dokonanego przez Piotra Lombarda. Większość z nich nie ma na celu udzielenia praktycznych wskazówek co do tego, jak należy się modlić, a jedynie rozstrzygnięcie takich czy innych kwestii akademickich. Dodać można, że w programie średniowiecznych studiów teologicznych nie było osobnego traktatu poświęconego modlitwie, a samą modlitwę omawiano w ramach traktatu o pokucie - co już samo w sobie często rzutowało na sposób pisania o niej.
Wyjątkiem chyba w średniowieczu jest nurt pisarzy franciszkańskich i - nieco później karmelickich. Najważniejszym bodaj z tych franciszkańskich mistrzów życia duchowego, prócz samego św. Franciszka, (który pisał niewiele, choć wiele się modlił) jest św. Bonawentura. Punktem wyjścia nauczania Bonawentury jest grzech pierworodny, który uniemożliwił człowiekowi bezpośrednie poznanie prawdy. Niemożliwe jest po grzechu pierworodnym samym tylko wysiłkiem intelektualnym osiągnięcie pełnego poznania prawdy - konieczne jest zaangażowanie woli, poruszanej miłością. I tu dotykamy po raz pierwszy chyba w literaturze chrześcijańskiej tak wyraźnie sformułowanego najważniejszego problemu praktycznego, przed jakim staje modlący się chrześcijanin - także i dzisiaj. Czy możliwe jest siłami własnego rozumu osiągnąć jedność z Bogiem? Czy możliwe jest takie skupienie, taki stan umysłu, który sam z siebie zapewniłby nam jedność z Bogiem? Bonawentura odpowiada wyraźnie, że nie. Twórcą naszej modlitwy nie jesteśmy my sami, nasz umysł, ale Bóg, który wzywa nas do siebie. Modlitwa jest właściwie nie naszą akcją, gdyż w rzeczywistości pracuje w nas łaska, bardziej z naszym przyzwoleniem niż udziałem. Łaska ta jest formalnym udziałem w Boskiej naturze3.
Bliskość z Bogiem, czyli jak to nazywa Bonawentura - unia mistyczna nie jest celem dla nielicznych - to, że nieliczni do niej w życiu dochodzą jest zjawiskiem de facto, nie zaś de iure Tak uważa zarówno Bonawentura, jak i dwa wieki później Jan od Krzyża, uznawany za największego mistyka chrześcijaństwa.
Skoro autorem modlitwy nie jesteśmy my sami, a raczej Bóg w nas, to czy istnieją jakieś metody modlitwy, które lepiej od innych nastawiałyby nas na to Boże prowadzenie? W księdze autorstwa jednego z uczniów Bonawentury (Speculum Disciplinae) znajdujemy naukę o cordis libertas - nie ma jednej reguły co do tego, jaka modlitwa jest najlepsza dla kogo - różne rodzaje modlitwy pasują różnym ludziom, jak różne rodzaje jedzenia. To podejście jest też dokładnie zgodne z Janem od Krzyża.
Takie rozumienie modlitwy, w którym prymat należy da naszej woli nastawionej na posłuszeństwo Bogu, a rozum medytujący nad prawdami wiary pełni jedynie rolę pomocniczą utrwala się w mistyce chrześcijańskiej i od XVI wieku staje się cechą charakterystyczną duchowości określanej jako devotio moderna, nowa pobożność - charakterystyczną dla niej tendencją było podkreślanie czynności woli i odrzucanie wartości pracy intelektualnej w drodze do Boga.
Charakterystyczny staje się też podział modlitwy osobistej na trzy rodzaje czy też trzy poziomy. XVII-wieczny jezuita Louis Lallemant w Doctrine Spirituelle mówi o trzech rodzajach modlitwy - medytacji, afektywnej i kontemplacji, związanych z trzema stadiami życia duchowego.
Ciekawie i zapewne bardzo trafnie ujmuje zagadnienie Jan od Krzyża - karmelita bosy, który był przede wszystkim nie teoretykiem - teologiem, ale autentycznym mistykiem, kimś, kto znał najgłębsze tajniki modlitwy od wewnątrz, z własnego doświadczenia. Wykazuje on, że modlitwa, w której my jesteśmy stroną aktywną, modlitwa medytacyjna czy też ustna jest dobra tylko na początku drogi duchowej (przy zastrzeżeniu, że większość ludzi niestety nigdy nie wychodzi poza stadium początkujących) - w pewnym momencie staje się ona wręcz całkowitą przeszkodą w jakimkolwiek pójściu dalej w swym rozwoju duchowym - i podaje też dokładne wskazówki, jak można rozpoznać ten moment. Nic nie jest w stanie zastąpić poddania się prowadzeniu Boga, żadna nawet najdoskonalsza technika modlitwy - aby to udowodnić Jan podaje setki przykładów, świadectw z Pisma św., Ojców Kościoła, a wreszcie rozumowe argumenty przemawiające do każdego myślącego człowieka. Takie jest chrześcijańskie rozumienie modlitwy, zapisane w okresie największego rozkwitu mistyki i życia duchowego.
Późniejsi teologowie niestety bardzo strywializowali modlitwę, czy też może właściwiej należałoby powiedzieć - widzieli ją zbyt jednostronnie - że w sakramentach kierunek aktywności wiedzie od Boga ku człowiekowi, w modlitwie zaś stroną aktywną jest człowiek, oddając Bogu cześć Mu należną (znamienne, że właściwie od śmierci św. Franciszka Salezego, który umiera 40 lat po Janie od Krzyża brak jest wielkich mistrzów życia duchowego, nawet „ostatni doktor Kościoła” - św. Alfons Liguori jest raczej pisarzem ascetycznym niż mistycznym). Stąd w rozważaniach koncentrowano się raczej na ludzkiej oprawie modlitwy niż na głębszych jej warstwach.
Widziano modlitwę w perspektywie ascetyczno-kultycznej, jako rodzaj ćwiczenia duchowego, rzadko dostrzegano w niej to, co najistotniejsze - środowisko coraz głębszego obcowania człowieka z Bogiem. Można chyba zaryzykować twierdzenie, że odarto modlitwę z jej głębi tajemnicy. Jeśli byli autorzy piszący o samej istocie modlitwy (a na szczęście było ich sporo), byli to raczej ludzie piszący z własnego doświadczenia, często prostym, obrazowym językiem, rzadko zaś „profesjonalni” teologowie, którzy potrafiliby to doświadczenie umieścić w szerszym kontekście.
Właściwie aż do lat 50-tych XX w. nie było na wydziałach teologicznych osobnych katedr teologii życia wewnętrznego, niewielu też było ludzi, którzy kontynuowaliby tradycje mistyki chrześcijańskiej poza murami klasztorów. Efekty takiego stanu rzeczy mamy dzisiaj, gdy ogromne ilości chrześcijan zwracają się ku metodom medytacji religii Wschodu - buddyzmowi zen czy jodze, w poszukiwaniu jakiegoś autentycznego przeżycia duchowego, nie zdając sobie sprawy z bogactwa i specyfiki mistyki chrześcijańskiej. Jeden z największych teologów naszych czasów powiedział: chrześcijanin jutra albo będzie mistykiem, to znaczy człowiekiem, który doświadczył Boga, albo też nie będzie go wcale. Do mnie samego należy decyzja, czy wybiorę pustkę duchową zasłanianą ideologią czy światopoglądem, czy też uczciwą odpowiedź na pytania, jakie stawia przede mną życie - odpowiedź, kim jestem i co robię na tym świecie, po co właściwie żyję. A jeśli będę próbował wybrać to drugie - uczciwą odpowiedź na pytania egzystencjalne, bez wątpienia nie będę mógł się obejść bez wejścia w świat modlitwy wewnętrznej.
Część 2.
Nauczono nas, że modlitwa jest albo wypowiadaniem pewnych słów - spontanicznych lub wyuczonych, albo przynajmniej medytowaniem nad jakimiś tajemnicami wiary. Aktywność więc leży po naszej stronie, Bóg jest odbiorcą takiej modlitwy. Czy jednak Bóg potrzebuje takiej modlitwy? Czy jest to rzeczywiście droga do Boga, której On sam nas nauczył? Gdy zastanowimy się, jakiej właściwie modlitwy uczył Jezus i ile w ogóle na jej temat mówił -musimy stwierdzić, że nauczył nas najprostszej z możliwych.
W porównaniu z założycielami religii Wschodu Jego nauka wydaje się być bardzo uboga, żeby nie powiedzieć prymitywna. Dlaczego? Czy jest to brak chrześcijaństwa, czy raczej czyniąc w ten sposób Jezus celowo chciał dać do zrozumienia, że w modlitwie nie człowiek ma się zastanawiać nad metodami i nie on ma być stroną aktywną, ale Bóg - i dlatego nie można podać żadnej 100% skutecznej metody modlitwy. Gdyby było to możliwe, nie byłaby to już modlitwa, ale magia - przepis, jak osiągnąć Boga. I w istocie - te religie, które mają tak dobrze „rozpracowane” metody modlitwy albo traktują Boga w sposób magiczny, albo też zatracają wszelką różnicę między człowiekiem a Bogiem, twierdząc, że tak naprawdę Bóg i ja to jedno i to samo, więc trzeba tylko zrozumieć to - dążą więc nie tyle do zjednoczenia się z osobowym Bogiem, ile do oświecenia, „satori” (termin zenistyczny), czy „kensho” (widzenie istotowe). To oświecenie nie ma wprawdzie charakteru czysto intelektualnego, ale jednak jest to zjawisko odbywające się w świadomości, a nie realne spotkanie z żywym Bogiem, odrębnym od podmiotu ludzkiego.
Chrześcijaństwo nie jest jedynie religią. Chrystus nie jest jedynie założycielem religii lepszej od innych, ale jest Głową Kościoła, jest wcielonym Bogiem, jedynym Zbawicielem. On nie potrzebował wskazywać jakichś metod, jak ludzkim wysiłkiem osiągnąć jedność z Bogiem, przede wszystkim dlatego, że wiedział dobrze, że jest to niemożliwe. Hindusi mówią o takich czy innych drogach do Boga - sadhanach, wyróżniając pośród nich jogę bhakti, jogę jnana, jogę karma. Podobnie buddyzm ma swoje drogi do Boga. Chrystus zaś mówi: „Ja jestem Drogą!”. Kto inny miałby odwagę powiedzieć coś podobnego? Ale w tym właśnie leży cały paradoks ludzkiego bytu. Do Boga nie ma innej drogi jak przez Boga! Nie ma metody na Boga, więc nie szukajmy jej. Można albo zawierzyć Mu, oddać się w 100% Jego prowadzeniu, albo iść swoją drogą, nie ma żadnych stanów pośrednich. Jak powiedział to największy chyba chrześcijański mistyk - Jan od Krzyża: „Aby osiągnąć to, czego nie masz, musisz iść przez to, czego nie masz, aby poznać to, czego nie znasz, musisz iść przez to, czego nie znasz.” Mimo więc tego, iż Jezus nie podaje żadnej metody modlitwy, podaje ją bardzo wyraźnie, mówiąc „Jeżeli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie” (Łk 9,23). „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest mnie godzien.” (Mt 10, 38). „Kto chce znaleźć swoje życie, straci je...” (Mt 10, 39)
Mówiąc innymi słowy: nikt tonący w bagnie nie jest w stanie wyciągnąć się sam na brzeg, potrzeba kogoś stojącego na twardym gruncie, kto poda mu rękę. Człowiek jest właśnie w sytuacji tonącego w bagnie i dopóki nie uzna tego faktu, nie ma żadnego sposobu aby zbliżył się do Boga, czy w ogóle zmienił się na lepsze w całości swojej osobowości. Na czym polega owo tonięcie w bagnie - czy nie jest to jakaś skrajnie pesymistyczna wizja ludzkiego losu? Nie - jest to wizja realistyczna. Owym bagnem jest zwrócenie się ku sobie samemu, niewola własnych pragnień, potrzeb i popędów. Determinacja samym sobą. Człowiek chce robić to, czego pragnie i wydaje mu się to normalnym stanem rzeczy. Zapytajmy samych siebie - czy zależy nam na tym, żeby robić rzeczy, których my nie pragniemy, które nam się nie podobają, które nie przynoszą nam korzyści? Niewielu chyba uczciwie mogłoby powiedzieć, że absolutnie nie dbają o swój interes. Tymczasem takie życie - wbrew pozorom - jest egzystencjalnym kłamstwem. To nie ja jestem pępkiem świata. Nie świat jest dla mnie. W ten sposób żyjąc usiłuję zagrabić ze świata to, co mógłbym otrzymać bez zabiegania o to - z hojnej ręki Boga. Żyję jak złodziej, podczas gdy mógłbym żyć jak dziedzic Bożego majątku, gdybym tylko zaczął żyć w posłuszeństwie Bogu4. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Trudności w modlitwie, opory, nieumiejętność skupienia nie biorą się znikąd. Są one skutkiem naszej życiowej postawy. A jakie jest imię tej postawy? „Słucham siebie samego”. „Jestem posłuszny rozrywającym mnie na drobne pragnieniom”. „Nie żyję tak, by realizować to, co obiektywnie dobre, ale usiłuję zdobyć to, co dobre dla mnie, to, co mi się podoba.” Cóż więc dziwnego, że na modlitwie nie mogę usłyszeć Boga? Skoro nauczyłem się przez całe życie słuchać swoich pragnień i być im bezwzględnie posłuszny, jak teraz mam się przestawić i nagle zacząć słuchać Boga? Cóż więc robić, aby zacząć się modlić?
Potrzebne są dwie rzeczy - najprostsze, ale może dla większości ludzi najtrudniejsze. Po pierwsze - stanąć przed Bogiem w całej prawdzie o sobie. Wyznać wszystko, co przeszkadza mi oddać się Jego kierownictwu. Nie próbować się skupić na siłę, być lepszym niż się jest w rzeczywistości. Pan potrzebuje mnie takiego, jakim jestem, a nie mojego sztucznego skupienia. On chce wyleczyć przyczyny choroby, a nie pozbyć się objawów. Mój brak skupienia jest tylko objawem tego, że moje serce nie jest przy Panu, ale jest zajęte samym sobą. Pan chce naprawić moje serce. Chce, aby została w nim ustawiona hierarchia wartości, w której On byłby na pierwszym miejscu, posłuszeństwo Jemu, który jest jedynym Dobrem, które nie wymaga uzasadnienia z zewnątrz.
Potrzeba więc, abym wylał przed Nim całą swoją marność i w ogóle wszystko, czym zajmuje się moje serce. Wiele kierunków jogi oraz zen zaleca, aby obserwować samego siebie i to, co się dzieje we mnie i nie czynić nic więcej, stać się tylko biernym obserwatorem - jako podstawę wszelkiej modlitwy. Chrześcijanin może przyjąć to za cenną wskazówkę, ale jest on w nieskończenie lepszej sytuacji od hinduisty czy buddysty - nie jest on tylko przed samym sobą, ani też swoim postępowaniem nie musi ściągać Boga na ziemię - ma on gwarancję ze strony Boga, że jest On cały czas przy nim. Nie tylko więc musi obserwować, co się w nim samym dzieje, ale przede wszystkim wie, że jest w obecności najlepszego przyjaciela, który zna mnie lepiej niż ja sam siebie - zna całą moją słabość i niepozbieranie, niekonsekwencję lub bezwzględność, egoizm - a mimo to nie przestaje mnie kochać. Wprost przeciwnie - kocha mnie jeszcze bardziej - wychodzi po mnie jak po zagubioną owieczkę, choć ma jeszcze 99 innych w stadzie. Mogę więc i powinienem pozwolić, aby wypłynęły ze mnie „na wierzch” wszystkie aktualnie dręczące mnie problemy, wszystkie pragnienia, wszystko to, co zagłusza we mnie możliwość słuchania Boga. Wszystkie prośby, cały mój niepokój o przeszłość i przyszłość. Wyrzuty sumienia. Lęki i troski. Przecież On jest w stanie temu wszystkiemu zaradzić - choć z pewnością nie bez mojego udziału. Gdybym w to nie wierzył, jaki w ogóle sens ma moja modlitwa? Po co się modlić, jeśli nie wierzę, że ten, do którego kieruję swoje modlitwy jest w stanie w 100% zaradzić wszystkim moim potrzebom? Modlitwa „na wszelki wypadek” nie ma absolutnie żadnego sensu - i jeśli kiedyś mieliśmy pretensje do Boga, że nie wysłuchał naszych modlitw, to zapytajmy się, czy nie modliliśmy się tak na wszelki wypadek, a nuż się uda? I czy słuchaliśmy, co On ma nam do powiedzenia? Czy to, o co prosimy, jest rzeczywiście dobre dla nas? Pan Bóg niewątpliwie nie jest złotą rybką (w każdym razie nie przypominam sobie, żeby gdzieś o tym było napisane w Piśmie świętym) i nie wszystko, o co prosimy, musi być nam dane albo musi być dane tu i teraz. Po pierwsze więc trzeba uznać swój obecny stan, stanąć w prawdzie przed sobą i Panem.
Po drugie - pozwolić Mu mówić do mnie. Naprawdę, Pan nie potrzebuje moich pięknych myśli i słów. Jego są tysiąckroć piękniejsze niż moje. Nie potrzebuje moich pieśni, moich gestów. To ja sam ich czasem (może często) potrzebuję, aby wejść w Jego obecność i dlatego powinienem znajdować takie słowa, gesty i pieśni, które najszybciej mnie przed Niego zaprowadzą, a nie takie, które wydadzą mi się piękniejsze. I jeśli już tam mnie zaprowadziły, to niech dłużej nie angażują mnie, ale cały niech będę słuchaniem. Nic bardziej nie uwielbia Boga i nie zbliża mnie do Niego, niż słuchanie Go i posłuszeństwo Mu. Do Soboru Watykańskiego II teologia próbowała wprawdzie dzielić modlitwę na taką, w której Pan Bóg udziela nam siebie (czyli sakramenty) oraz taką, w której my z kolei dajemy coś Bogu (czyli inne rodzaje modlitwy) ale na Soborze uznano taką koncepcję za chybioną, bo w istocie ani nie ma sensu takie rozdzielanie, zawsze bowiem następuje obustronna wymiana, nawet gdy jeden mówi, a drugi tylko słucha - mówca ofiaruje swój głos, a słuchacz daje swą gotowość słuchania, ani też Pan nie chce od nas jakichś rzeczy, ale nas samych. „Posłuszeństwa pragnę, a nie ofiary” - mówi Pan przez usta proroka.
W końcu trzeba więc powiedzieć, że modlitwa jest jednocześnie zjawiskiem specyficznym w naszym życiu, czymś, czego nie da się niczym zastąpić, a z drugiej strony czymś nierozdzielnie złączonym z życiem, tak, że można powiedzieć: jakie życie, taka modlitwa i jaka modlitwa, takie życie. Dla każdego człowieka w danym momencie może istnieć jakiś najwłaściwszy kształt modlitwy - może to być śpiew pieśni, różaniec, milczenie, modlitwa prośby, uwielbienia, dziękczynienia, przeproszenia, medytacja, kontemplacja, czy nawet jakieś uniesienie mistyczne, najważniejsze jednak jest nie znalezienie jakiegoś idealnego sposobu, lecz słuchanie Boga na modlitwie. To On podyktuje ten najwłaściwszy sposób bycia w Jego obecności. To nie moje zmartwienie. I może dlatego przez tyle pierwszych wieków chrześcijaństwo nie wypracowało żadnej właściwie obowiązującej formy indywidualnej modlitwy, nie tworzyło teorii modlitwy - gdyż zdawało sobie sprawę, że to nie w ręku człowieka leżą stery modlitwy. Co więcej, jakieś szczegółowe opisywanie technik modlitwy byłoby zamachem na intymność naszego kontaktu z Bogiem. A intymność ta jest jeszcze większa niż ta, która powstaje między małżonkami, skoro święty Paweł pisze w liście do Efezjan: „Dlatego opuści człowiek ojca i matkę swoją, a połączy się z żoną swoją i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła.” I słowa samego Chrystusa: „Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca Twego, który jest w ukryciu...” (Mt 6,6). I wreszcie przykład Jezusa, rozmawiającego ze swym Ojcem w samotności, odchodzącego z dala od tłumów. Jezusa, który pozwolił zwracać się i nam do Ojca w sposób najczulszy - Abba, tak w Palestynie dzieci zwracały się do kochanego tatusia. Bez wątpienia żaden wschodni mistyk nie wpadłby na pomysł, żeby w ten sposób zwracać się do Boga. Jeśli więc porównujemy medytację chrześcijańską z jakąkolwiek inną, to nawet gdy na pierwszy rzut oka chrześcijanin i np. buddysta stosują podobną technikę, wnętrze ich modlitwy jest zupełnie różne - buddysta usiłuje utożsamić swego osobistego atmana z uniwersalnym brahmanem, chrześcijanin zaś stoi w obliczu Boga - objawionego w Jezusie Chrystusie, który jest samą miłością i który zaprasza człowieka do najgłębszej wspólnoty ze sobą. Chrześcijańska modlitwa jest spotkaniem twarzą w twarz z miłującym Bogiem, który kocha nas tak bardzo, że przyjął z naszych rąk śmierć na krzyżu, aby nas uwolnić od śmierci, hinduska co najwyżej igraszką z bóstwem, które udaje, że jest człowiekiem i dlatego zachowuje się jak człowiek - kradnie masło, czy też flirtuje z pasterkami. Czy chcę wybrać rzucenie się na głęboką wodę - oddanie się w posłuszeństwie Bogu, czy też chcę eksperymentować ze swoimi stanami świadomości? Wielu z tych, którzy zdecydowali się na eksperymenty odeszło zniechęconych, jak to miało miejsce choćby w przypadku Beatlesów, początkowo entuzjastycznie nastawionych do mistyki wschodniej i medytacji transcendentalnej, którzy w końcu uznali to za jeszcze jedno oszustwo, nie dające ani prawdziwego spełnienia, ani nawet pełnego uwolnienia się od trosk życia codziennego. Jeżeli zaś zdecyduję się wybrać Boga, który objawił się w Jezusie i całkowicie poddać się Jego prowadzeniu, to mam gwarancję od Niego samego, że na pewno nie stracę na tym: „Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań (tzn. tu na ziemi), a życia wiecznego w czasie przyszłym.” (Mk 10,29n).